Depresja poporodowa I – jak z nią wygrałam.
Myślałam, że umrę. Nie, ja byłam pewna, że umrę. Że zaraz przestanę oddychać. Że jak wstanę to zasłabnę i wtedy przestanę oddychać. Tak zaczęła się u mnie depresja poporodowa.
Depresja poporodowa, która przysłoniła mi wszystko, co ważne.
Nie interesował mnie mały człowieczek śpiący cichutko w kołysce koło mnie, który zaledwie 4 dni wcześniej był jeszcze marzeniem w moim brzuchu. Którego oczekiwałam 9 miesięcy z nadzieją i radością. Zaplanowany, chciany i kochany. I właśnie przez niego zaczął walić się mój świat, który już nigdy nie miał być taki sam. Nie obwiniałam go. Był mi obojętny. Obwiniałam siebie, że go nie kocham. Chociaż mówiłam mu to codziennie z nadzieją, że pewnego dnia okaże się to prawdą. Płacząc przy tym rzewnie. Co to za matka, która nie kocha swojego dziecka? Która myśli tylko o sobie, boi się tego, że zwariuje i będą musieli ją odizolować. Albo umrze.
Lęk przyszedł wraz z nawałem pokarmu.
Piersi jak kamienie, myślałam, że wybuchną. Stan podgorączkowy spowodował osłabienie, nie byłam w stanie zejść po schodach. Nie wiedziałam co się dzieje. I ten lęk. Najpierw przed śmiercią, następnie przed zaśnięciem. Tej jednej nocy nie spałam ani minuty. Sparaliżowana lękiem, wtulona w męża, płakałam starając się kontrolować oddech, żeby się nie udusić. Byłam pewna, że jak zasnę to już się nie obudzę. I chociaż byłam tak bardzo zmęczona, to za każdym razem, gdy byłam już o krok od granicy snu, szybki łomot serca na nowo mnie rozbudzał. Wiedziałam, że jak się nie zdrzemnę, to na pewno nie wrócę do normalności. Człowiek na co dzień nie jest świadomy jak ważny jest sen.
Pierwsza wizyta u pediatry wyglądała tak, jakbym to ja była pacjentem.
Zapłakana, nieprzytomna, tłumaczyłam, że sobie nie radzę. Że nie chcę brać leków na depresję, bo chcę karmić piersią. Bo to przecież takie ważne. A ja muszę dać radę, wytrzymać jak najdłużej, niezależnie od tego, że to karmienie zupełnie nam nie wychodziło. Pani doktor ze szczerą troską tłumaczyła mi, że dla dziecka ważniejsza jest matka niż karmienie i żebym poważnie zastanowiła się nad rozpoczęciem leczenia. Kolejne tony łez, kolejne próby zaśnięcia. Kolejne straszne myśli i ciągle towarzyszący, ściskający całą klatkę piersiową, lęk. Okres świąteczno-noworoczny, psychiatra na urlopie. Jeden i drugi. Będą po nowym roku. Muszę wytrzymać 3 tygodnie. Muszę.
Żeby zasnąć próbowałam wszystkiego.
Kładłam się na kanapie, w zaciemnionym, chłodnym pokoju, z dala od kwilenia mojego maleństwa. Jego każdy głośniejszy oddech stawiał mnie na nogi. Musiałam się odseparować. Ale nawet to nie pomagało. Dopiero skrajne wyczerpanie doprowadzało mnie do krótkiej, 20 minutowej drzemki, z której budziłam się jeszcze bardziej przerażona. I znowu płacz. Szwy w kroczu, które niemiłosiernie ciągnęły, uniemożliwiały normalne funkcjonowanie, powodowało produkcję dodatkowej tony łez. Nie dam rady.
Myślałam tylko, że już nic nie będzie takie samo.
Że już nigdy nie zasnę, że lęk nigdy mnie nie opuści, że zwariuję. Wieczornym, wymuszonym, spacerom z psem, dla ochłonięcia, w tonach śniegu, towarzyszyła modlitwa. Żebym dała radę. Żeby następny dzień przyniósł poprawę. Chociaż godzinę snu. Chociaż jedną pozytywną myśl.
I wreszcie szczere „kocham Cię” dla mojego maleństwa…
Czytaj dalej: