Depresja poporodowa II – jak z nią wygrałam.
Mijały dni… Tygodnie… Dokładnie trzy. Trzy tygodnie, podczas których moje dziecko nie miało matki.
Miało ojca na pełnych obrotach i imitację matki, którą depresja poporodowa opanowała do tego stopnia, że przez większość czasu patrzyła tępo w sufit przez załzawione oczy, przyklejająca uśmiech do twarzy jak pojawiał się ktoś na horyzoncie, tłumacząc podkrążone oczy niewyspaniem. Co zresztą było prawdą, bo sen wciąż przerażał, lęk aktywował się na granicy snu pozwalając jedynie na totalne minimum snu w ciągu dnia. Tak, żeby nie umrzeć.
Najgorsze było karmienie.
Tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, iż jest beznadziejnie. Zupełnie nam to nie wychodziło. Płakaliśmy oboje. Wieczory schodziły mi na odciąganiu pokarmu z piersi, z której w ogóle nie chciał jeść. Potem prasowałam i zmywałam. Wszystko byleby nie walczyć ze snem.
Ale z dnia na dzień czas snu się wydłużał, a lęku skracał. Jednak poprawa była ledwo zauważalna. Wieczornym spacerom z psem wciąż towarzyszyła ta sama modlitwa. Siły, siły, siły. Snu. Miłości. Boże, błagam.
Wciąż bez przekonania mówiłam synkowi, że go kocham.
Mając siebie za najgorszą z matek. Zwijałam się w kłębek próbowałam zapanować nad natłokiem myśli i oddechem. Oddychaj, oddychaj… Musi się ułożyć, musi!
Na wizytach lekarskich byłam jak nieobecna. Szczepienia i krzyk dziecka nie robiły na mnie wrażenia. Tatuś się wszystkim zajmie. Ty spróbuj nie zwariować. Nie wariuj. Nie wariuj! Dasz radę. A może nie? Może to koniec.
Stres związany z karmieniem, które nam wciąż nie chciało wyjść jak trzeba, okazał się tak silny, że straciłam pokarm. Z dnia na dzień. Pusto. Ułatwiło to znacznie podjęcie decyzji o przejściu na mleko modyfikowane… To znaczy nie dawało innego wyboru, ale ja się czułam mniej „winna”. Chociaż wciąż wina mieszała się z ulgą. Ulgą, bo karmienie wreszcie stało się dla nas przyjemnością. Pierwsze małe przyjemności… Ale wina wciąż czaiła się za butelką.
Wreszcie długo wyczekiwana wizyta u psychiatry.
Tak, psychiatry. Ostatnia deska ratunku. Jak on czegoś nie wymyśli to koniec. Nigdy nie spojrzę na moje dziecko tak jak matka powinna patrzeć.
Lekarz zrozumiał. Pocieszył. Wytłumaczył, że to nie ja, to depresja poporodowa, czyli chemia w moim mózgu, to te cholerne hormony, to ta skłonność do lęków, która towarzyszyła mi już wcześniej, a została w ciąży zagłuszona. Wyleczymy, jak grypę. Na co ja czekałam? Trzeba było go siłą z tego urlopu ściągnąć.
Obudziła się nadzieja.
Po raz pierwszy od tygodni uśmiech zagościł na mojej twarzy. W domu powiedziałam synkowi, że go kocham – przekonana o tym coraz bardziej…
Czytaj dalej:
DEPRESJA POPORODOWA III
Czytaj wcześniej:
DEPRESJA POPORODOWA I