Domowe zoo.
Zaczęło się od kotki. Jeszcze przed ślubem. Decyzja spontaniczna na zasadzie: – bierzemy kota? – czemu nie? Od tego momentu mamy własne, małe, prywatne, domowe zoo, które wciąż się rozrasta. Na ten moment (2018 r.) w domu posiadamy wciąż tego samego kota i dwie charcice. Poza tym dwójkę dzieci, więc mogę śmiało powiedzieć, że stworzyłam sobie Królestwo Chaosu!
Ogłoszenia w gazecie, pierwszy lepszy czarno-biały.
To był jeden z warunków. Drugi, że ma być kotka. Dzwonimy, potwierdzamy, jedziemy. Najpierw po mega niepraktyczną torbę do przewożenia kotka (kto by pomyślał, że kotka się roztyje i już do torby nie wlezie – jechała w niej dwa razy), następnie po kota. Odebraliśmy ją z domu, w którym widać, że kotki pojawiają się regularnie, rodzą się w ogrodzie i nikt nawet nie pomyśli, żeby ewentualnie temu zapobiec. Darła paszczę całą drogę. Kofi.
Z miłości do kofeiny.
Kot prosta sprawa. Stopień odpowiedzialności prawie żaden. Wystarczy, że kot ma kuwetkę, wyprowadzać nie trzeba (zresztą w tym czasie z 3 piętra by daleko nie zaszła). Kuwetki nawet codziennie nie trzeba było zmieniać. Nakarmić, wodę dać i jak szanowna panna będzie miała ochotę to pobawić się, pogłaskać. Czasem weterynarza odwiedzić. Ale Kofi bardzo szybko zaczęła przejawiać niezrównoważenie psychiczne. Chociaż przywiązana do nas, to w stosunku do wszystkich innych osób wykazywała czystą nienawiść. Nazywana ’pomiotem szatana’ i chociaż nie lubię szatańskich porównań to muszę przyznać, że coś w tym jest. Jak raz wyjechaliśmy to nawet opiekuna do mieszkania nie wpuściła (poważnie.). Jak goście korzystają z toalety, to się skrada za róg i w momencie kiedy niczego nieświadomy biedak wychodzi z toalety to od razu obrywa po kostkach. Ci, co ją znają, omijają szerokim łukiem albo udają martwych. Jak przeprowadziliśmy się do domu, to zaczęła wychodzić. Coraz więcej i coraz dalej. Pomyśleliśmy, że może zechce zwiedzać świat, ale nie chce. Zawsze wraca. ZAWSZE.
Następnie postanowiliśmy podnieść poziom odpowiedzialności trochę wyżej.
Pies. A raczej suka. Już po ślubie, Kofi skończyła 3 lata i dalej w świat nie chciała pójść. Tym razem zastanawialiśmy się trochę dłużej. W końcu rozchodziło się już o spacery – w każdej pogodzie, codziennie, kilka razy. Częstsze wizyty u weta. No i przede wszystkim stosunek do ludzi odmienny od wszechogarniającej nienawiści Kofi.
Ponadto musieliśmy zweryfikować charakter pod kątem dzieci (w końcu był plan, że jak już psa ogarniemy to możemy iść level up!). Szczerze podziwiam ludzi, którzy decydują się na adopcję ze schroniska, ja nie mam tyle odwagi. Kiedyś miałam pomieszanego owczarka niemieckiego, który atakował suki i szczeniaki – takich atrakcji mi już wystarczy. Poza tym mam Kofi. Oczywiście potrzebni są ludzie, którzy ratują niechciane czworonogi, ale ja musiałam mieć pewność, jaki mój pies będzie – niestety w przypadku kundelków ze schroniska takiej pewności się nie ma. Bo ani nie wiadomo co pies wcześniej przeszedł, ani nie wiadomo nic o przodkach. I może się to zakończyć jamnikiem o usposobieniu walniętego amstafa, który był torturowany przez gromadę dzieci w wieku od 2 do 10 lat i teraz reaguje nawet gorzej niż nasz Kofik. Do tego uwielbia szczekać całe noce, gryzie wszystko co popadnie i namiętnie naznacza teren w całym domu.
Jasne, że można trafić na jamnika aniołka, który wdzięczność za uratowanie będzie okazywał przez całe życie i zostanie najlepszym kumplem Twojego dziecka. Ale jaką masz pewność? Jasne, że biorąc (a raczej kupując…) psa rasowego również nie masz 100% pewności, ale na pewno jest łatwiej przewidzieć jaki pies będzie gdy dorośnie (bo jako szczeniak jest tak samo męczący jak niemowlak i też trzeba w nocy wstawać…). Więc zdecydowaliśmy się na charta angielskiego (whippeta) z zaprzyjaźnionej super hodowli Majesticanis.
Najpierw zapoznaliśmy się z informacją o rasie.
Pies wygląda jak jak wychudzona sarenka. A jak biegnie za sarenką to osiąga prędkość nawet ponad 50 km/h. Jak jest w domu to jego prędkość spada do 0. Typowy kanapowiec. Jedna z najłagodniejszych ras, która kocha ludzi. Kocha się przytulać. I kocha leżeć w łóżku. Nigdy na podłodze. I ma wzrok sarenki. Zapoznaliśmy się z historią życia rodziców – doskonałymi biegaczami i towarzyszami swoich opiekunów. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy na miot A, z nadzieją, że będzie suczka, bo pies nie wchodził w grę (wystarczy pomyśleć, o naznaczaniu terenu, no i o tym jak pies się ucieszy… a raczej podekscytuje… fuj!). No i 1 lipca 2012 (w dniu psa!) przyszły na świat – 2 potomki: pies i suka, czyli miot A – Alba i Alonso. Nasza suka! Alba Majesticanis – a po domowemu Perra (czyli hiszpańska suka). Najfajniejsza suka na świecie. Która kocha nas całym swoim psim sercem. Kofika też. Kofi oczywiście obraziła się na cały świat gdy Perrutek zamieszkała z nami, okazując swoją nienawiść na każdym kroku.
Następnie było dziecko…
I drugi pies…
Znaczy się druga suka. Która stała się efektem zbyt dużej ilości wina… Byłam na wizycie u naszego hodowcy, gdzie w tym czasie pojawił się miot „B” – przyrodnie rodzeństwo Perry, z jednej matki. Byłam co prawda w zupełnie innej sprawie – w sprawie wina. A skończyło się tak, że jak wróciłam do domu, to zrobiłam pijano-maślane oczy do Szanownego Małżonka i oznajmiłam, że ja MUSZĘ mieć tego brązowego szczeniaczka!
Pieski urodziły się w moje imieniny (05.01.2015) więc uznałam oczywiście, że to ZNAK. Szanowny dał się dość łatwo namówić i tym sposobem parę tygodni później, słodki szczeniaczek (Brownieside Majesticanis, po domowemu Brownie) zamieszkał z nami, a ja w krótkim czasie uznałam, że to był wielki błąd. Okazało się, że nie było najłatwiejszą sprawą ogarnąć zbuntowanego dwulatka, wkurzonego kota, obrażonego starszego psa i sikającego gdzie popadnie szczeniaka… Na szczęście moje „nieszczęście” trwało tylko kilka miesięcy, po czym wszyscy razem się dotarliśmy i ogarnęliśmy system.
No i na koniec – drugie dziecko!
I tym akcentem zamknęliśmy nasze domowe zoo. Już ledwo mieścimy się na kanapie, a większa kanapa nie zmieści się w pokoju. Na ten moment (2018 r.) mamy 10-letnią kotkę Kofi, 5-letnią whippecicę Perrę, 4-letniego syna Wojtusia, 3-letnią whippecicę Brownie, 4-miesięczną córeczkę Natalkę + MY. W sezonie letnim jeździmy na coursingi gdzie nasze psiny często wygrywają zawody. Ale na co dzień nie jest łatwo. Zwłaszcza wyjechać na rodzinny urlop. Ale dajemy radę i jest naprawdę wesoło :)
Więc jak się domyślacie, wiem co to chaos Babe! Ale przynajmniej nie mogę powiedzieć, że się życiowo nudzimy :) O tym jak przygotować zoo na przybycie nowego członka rodziny można poczytać w kolejnym poście.
Please check your feed, the data was entered incorrectly.- 9 February 2014
- No Comments
- dziecko, kot, pies, zwierzęta