Matka – Zombie, czyli „Mombie”.
Są takie dni, że patrze w lustro i nadziwić się nie mogę. Jeden z takich dni jest właśnie dzisiaj. Dzień w którym matka przeistacza się w Zombie.
Włosy od trzech dni nieumyte, związane ciasno i niedbale w kucyk. Oczy podkrążone, z resztką makijażu sprzed paru dni, pamiętają, że ostatniej nocy nie przespały nawet 3 godzin jednym ciągiem. Dresy rozciągnięte przez ciążę zjeżdżają z tyłka. Koszulka z plamą z kaszki na ramieniu i jakimś cudem zabrudzona marchewką na plecach. Wszędzie plamy po kawie.
Dzień gorszy niż najgorszy…
Często w takim momencie uświadamiam sobie, że muszę pójść do sklepu. Szybka kalkulacja – poczekać aż Żabek pójdzie na drzemkę, wziąć prysznic i suszyć włosy mając nadzieję, że się nie obudzi. Czy mieć w dupie. A ponieważ tyłek mam konkretnych rozmiarów, to i mieści sporo. Zmieniam tylko koszulkę – lub zarzucam na nią sweter bez śladów marchewki. Na głowę jakiś kaszkiecik. Na oczy okulary. Kiedyś jeszcze zmieniałam dresy na jeansy, ale już mi przeszło. Mój wygląd zdecydowanie wskazuje na ząbkowanie.
Jak to priorytety się zmieniają.
Z rozczuleniem myślę, jak to jeszcze parę lat temu nie wyszłabym z domu bez makijażu. A jeszcze przed ciążą nie wyszłabym nieuczesana w dresie. Teraz nie wyjdę bez pieluchy i smoczka. No i oczywiście bez chusteczek nawilżanych. Ładuję Żabka do wózka – jako wytłumaczenie mojego stanu – i całą drogę modlę się, żeby nie spotkać jakiegoś byłego chłopaka.
Obiecuję sobie, że następnego dnia się ogarnę.
Planuję pojechać na dalsze zakupy, gdzie i ryzyko spotkania byłego chłopaka większe. Więc na wszelki wypadek się odpicuję. A, że skrajności, to chyba również wspólna cecha matek polek, więc będę wyglądać jakbym jechała co najmniej na konferencję. Będę chociaż sprawiała wrażenie, że macierzyństwo to dla mnie pikuś, a moje „oczywiście-cudowne-nie-sprawiające-żadnych-trudności” dziecko w żaden sposób nie wpływa na mój stan. Każdy, kto mnie spotka, będzie mówić, że wyglądam kwitnąco, a macierzyństwo mi służy. Ja będę się szczerze uśmiechać, dziękować i naładuję akumulatory, żeby na kolejny tydzień zwlec się do jaskini zombie, w szlafroku, z wystającą z kieszeni pieluchą tetrową (obowiązkowo zabrudzoną marchewką), gdzie grzebień ma zakaz wstępu, a gumki do włosów są cenniejsze od złota.
Byle do wieczora!
A wieczorem naleję sobie lampkę wina (mającą działanie lepsze od melisy), przytulę się do Szanownego Małżonka (który musi kochać mnie głównie za moje wnętrze), spojrzę na śpiący powód mojego przeistoczenia z motyla w gąsienicę i uśmiechnę się szeroko do mojego zombiatowatego odbicia w lustrze zastanawiając się ile godzin snu przyniesie kolejna noc i czy nie powinnam dokupić kawy.
Mombie – to szczęśliwe Zombie.
- 2 July 2014
- 12 komentarzy
- kryzys, matka, sen