By 

Moja dieta po porodzie. #MATKAWRACADOFORMY


Przyznam szczerze i bez bicia – moje wracanie do formy w okresie wakacyjnym trochę szlag trafił :) Ale wakacje się skończyły z początkiem września, więc czas wziąć się w garść i ponownie brać do roboty. A co najważniejsze, w okresie „formowej karencji” udało mi się utrzymać większość zmian żywieniowych, które wprowadziłam już wcześniej i utrzymać wagę (co w sezonie”lodowym” uważam za wielki sukces!).

Ale wracając do tematu, chciałabym Wam opowiedzieć o mojej diecie. I mam tutaj na myśli dietę, jako sposób żywienia – bo jeszcze żadna dieta typowo odchudzająca nie przyniosła mi trwałych i zadowalających efektów. Dlatego postanowiłam zmienić nawyki żywieniowe, które przyczyniają się do moich problemów wagowych i zdrowotnych. Powolutku, nie wszystko na raz, żadnych drastycznych zmian. Lubię jeść, więc chcę, aby jedzenie wciąż sprawiało mi przyjemność.

Tak samo jak przed porodem Żabci, tak i tym razem postanowiłam zacząć od oczyszczenia organizmu przy pomocy diety dr Dąbrowskiej (o której pisałam już >>TUTAJ<<). Dzięki niej łatwiej jest mi się przestawić na zdrowe odżywianie. Mój post trwał 2 tygodnie, tyle mi wystarczy, żeby mieć odpowiednią motywację do dalszego działania. Podczas tych 2 tygodni schudłam 4 kg, ale nie na tym mi zależało, bo i tak, żeby utrzymać trwały spadek, muszę na co dzień uważać na to, co i jak jem, no i nie zaniedbywać ćwiczeń (o mojej siłowni >>TUTAJ<<).

Byłam w swoim życiu u niejednego dietetyka, nie jedną niezdrową dietę zaliczyłam. Nauczyło mnie to przede wszystkim tego, żeby nie przesadzać. Bazując na tym czego się dowiedziałam od specjalistów + wiedzy o samej sobie, swoich upodobaniach i możliwościach, stworzyłam, myślę, całkiem niezły sposób żywienia. Ale podkreślam – to, co sprawdza się u mnie, wcale nie musi sprawdzić się u kogoś innego!

Najważniejsze założenia, które przyjęłam*:

  • Jem ogólnie mniejsze porcje, ale częściej. Staram się jeść 5 posiłków dziennie. Małe śniadanie na rozruch, obfite drugie śniadanie, średniej wielkości obiad, przekąska i malutka kolacja.
  • Jak czuję głód między posiłkami to piję wodę – organizm czasami myli głód z pragnieniem ;)
  • Ogólnie piję co najmniej 2 litry wody dziennie.
  • Pożegnałam się z moim ukochanym i tłuściutkim salami (no chyba, że mamy akurat dzień pizzy ;))
  • Kawy nigdy nie słodziłam, ale herbatę wolę słodką, więc zamieniłam cukier na stewię.
  • Jeśli coś można upiec zamiast usmażyć, to piekę.
  • Na obiad nie łączę mięsa z ziemniakami, tylko z innymi warzywami. Np. pieczona pierś kurczaka z sałatką grecką. – chociaż ostatnio słyszałam, że taki strach przed ziemniakami to mit, niemniej jednak czuję się „lżej” jeśli do mięsa dodam po prostu sałatkę.
  • Całkowicie zrezygnowałam z picia wody smakowej – tam to dopiero są TONY cukru!
  • Pożegnałam białe pieczywo na rzecz robionego przez Szanownego pełnoziarnistego razowo-żytniego chlebka. – Kaloryczność zbliżona, ale różnica jest w sytości.
  • Ograniczyłam stosowanie oleju do minimum. Króluje oliwa z oliwek i olej kokosowy (chociaż o tym czytałam ostatnio złe opinie, więc muszę sobie jeszcze przemyśleć jego używanie…)
  • Zwracam uwagę na skład i wybieram produkty bez cukrów prostych – na tyle, na ile to możliwe.
  • Nie jem bezpośrednio przed snem, a śniadanie zaczynam nie później niż godzinę po obudzeniu się.

* MOJE WYJĄTKI OD REGUŁY:

  • W trakcie PMS kalorii się nie liczy.
    Nie jestem typem porywającym się na słodkie, wolę słone i to jest moja zmora. Ale w trakcie PMS nie przejdę obojętnie obok żadnej czekolady i nawet z tym nie walczę. Podobnie zresztą w trakcie choroby.
  • Latem lody mają zero kalorii. Tak samo jak piwo na grillu.
    Lato rządzi się swoimi prawami…
  • Każdy ma czasem zły dzień. O ile to nie jest zły tydzień, czy miesiąc, też można sobie odpuścić.
  • Weekend to stan wyjątkowy. Nie oznacza całkowitego szaleństwa, ani zapomnienia, ale można sobie pozwolić na małe odstępstwa. I tym sposobem sobota stała się dniem pizzy :)

Czytanie etykiet.

Kiedyś w ogóle nie interesował mnie skład tego, co kupowałam. Byle szybko, byle ładna etykietka, byle przyzwoita cena. Teraz w sklepie potrafię spędzić wieki – dokładnie studiuję skład tego, co zamierzam kupić. Porównuję produkty różnych marek pod tym względem. I może nie zawsze ten skład jest idealny, ale staram się wybierać najlepszą opcję. Przy tym nie jestem etykietowym tyranem, bo są produkty, na których skład w ogóle nie patrzę. Bo się boję! Ale to są wyjątkowe wyjątki, bo jeszcze jeden kinderek przecież nikogo nie zabił… ;)

Aby przyspieszyć proces wyboru, zainstalowałam sobie aplikację „zdrowe zakupy”, która po zeskanowaniu kodu kreskowego podaje skład w formie piktogramów, informujących czy jest w składzie coś niepokojącego, jak np. węglan sodu, czy cukry proste, których staram się unikać.

Liczenie kalorii.

Zarzekałam się, że co jak co, ale liczyć kalorii to ja NIE BĘDĘ! Nie mam czasu, na dodawanie w aplikacji wszystkiego co zjadłam danego dnia. Cóż… tylko krowa nie zmienia poglądów, więc ja przekonałam się, że liczenie kalorii może mi faktycznie pomóc. Na dłuższą metę byłoby to pewnie zbyt czasochłonne, zwłaszcza przy urozmaiconej diecie, ale dzięki temu, że liczyłam kalorie przez kilka tygodni, uświadomiłam sobie, co jest jak bardzo kaloryczne. I powiem Wam, że wiele rzeczy mnie zaskoczyło! Bez problemu dobijałam do wyliczonych dla mnie 2.200 kcal… Czasami już po obiedzie! ;) A wiadomo, że jeśli chce się wagę redukować, to kalorie muszę być na minusie, a nie na plusie. Gdy widziałam, że dobijam do mojego limitu, zaczynałam się ograniczać. Dwa razy zastanowiłam się, czy na pewno warto podjeść. Czy ten majonez jest niezbędny? I czy nie lepiej zjeść ser biały zamiast żółtego? Chudą szynkę zamiast salami? Oczywiście, w zdrowej diecie kalorie to nie wszystko. Ale przy chęci redukcji wagi, jest to dość istotna kwestia.

Jest wiele aplikacji, które pomagają liczyć spożywane i spalane kalorie. Ja korzystam z aplikacji „MyFitnessPal” – nie tylko liczy ona spożyte kalorie, ale łączy się z aplikacją liczącą spalone przeze mnie kalorie podczas aktywności fizycznej (która łączy się z zegarkiem). Co ważne, umożliwia ona skanowanie produktów (kodem kreskowym), zapamiętywanie całych dań (raz wprowadzam śniadanie, które jem często i później je tylko dodaję), pokazuje postęp na wadze i monitoruje ilość wypitej wody.

Efekt jest taki, że czuję się lepiej, LŻEJ, odżywiając się właśnie w ten sposób. W połączeniu z aktywnością na siłowni waga powoli spada. Są rzeczy z których nie chcę rezygnować, więc tego nie robię, nawet jeśli ta pizza w weekend jest tłusta i niezdrowa. Za to jem świadomie i przyjemnością, odpowiednio łącząc proporcję tego co zdrowe i tego na co mam ochotę :)

Ps. Do wagi sprzed ciąży wróciłam w 9 miesięcy po porodzie (a w ciąży przytyłam 15 kg, które zrzuciłam w tuż przed nią). Zostało mi około 5 kg do pełni szczęścia :) Trzymajcie kciuki!
Please check your feed, the data was entered incorrectly.

 

Print Friendly, PDF & Email

YOU MIGHT ALSO LIKE

Pożegnanie z blogiem.
December 31, 2018
Mój alfabet macierzyństwa.
December 28, 2018
Jak inhalować dziecko.
December 21, 2018
Nasze wrażenia z nauki pływania w szkole pływania Frajda. #ŻabekNaBasenie
December 04, 2018
Jak osiągnąć sukces w macierzyństwie.
November 29, 2018
Moje macierzyńskie „pierwsze razy” (do lat 5), które zapamiętam do końca życia.
November 20, 2018
Do czego tęsknię, ja-matka.
November 15, 2018
Porzuć czerń, Matko!
October 25, 2018
Nauka pływania: w grupie czy indywidualnie? #ŻabekNaBasenie
October 18, 2018