By 

Nie będę reklamą macierzyństwa.


Ostatnie tygodnie w naszym domu przebiegają pod hasłem CHAOS. Totalny chaos. Żabek w domu z bostonką i zapaleniem ucha na dokładkę. Żabcia w domu – bo gdzie indziej miałaby być. Z tym, że coraz bardziej mobilna. Ja, z pozostałością po zapaleniu korzonków i ostrą anginą. A Szanowny w pracy…

Na co dzień mam wszystko pod kontrolą. Żyjemy według pewnego schematu i jest nam z tym dobrze. Jest w miarę posprzątane, a ja jestem w miarę ogarnięta. Jeśli w taki typowy dzień, wpadniesz do mnie na kawę, to pomyślisz sobie, że radzę sobie świetnie! Obecność dzieci będzie oczywista – na podłodze znajdziesz zabawki, miniesz wózek i zauważysz zastawione wyjście z salonu. Ja będę ładnie ubrana i być może nie będę umalowana, ale będę miała świeżo umyte włosy. No i obowiązkowo szeroki uśmiech na twarzy!

A tu bach! Choroba.

Wiadomo jak jest – cały plan się sypie. Jedno dziecko choruje, ale nie na tyle, żeby energia go nie rozpierała. A drugie nagle stało się bardzo mobilne. W dodatku okazuje się, że jest też bardzo ciekawskie. No i jak to baba, potrafi przemienić się w „drama queen” jak coś jest nie po jej myśli. Podczas, gdy staram się nie dopuścić do zarażenia jednego dziecka przez drugie, oboje potrzebują mojej czułości. W takim tempie, że nie nadążam się dezynfekować. Jedną ręką trzymam małą Żabcię za nogę, w trakcie jej desantu na terytorium kabli, a drugą wycieram nos Żabkowi.

Denerwuję się jak dzieci chorują.

Nie na dzieci – rzecz jasna – tak ogólnie. Bo wiem, że czeka nas chaos. Chaos, którego nie lubię. Ale kto lubi, prawda? No i znowu pokarało mnie za te złości, bo choroba dopadła również i mnie. A moja choroba złości mnie jeszcze bardziej niż choroba dzieci! Bo tak naprawdę powinnam przyjąć to wszystko na klatę i cieszyć się, że to tylko takie choroby… Zatem postanowiłam być wdzięczna za to, że najgorszy moment anginy – czyli ten, kiedy zamieniłam się w totalne zwłoki – przypadł na weekend. W poniedziałek antybiotyk postawił mnie na nogi i chociaż szału jeszcze nie ma, to na wszelki wypadek już nie narzekam.

Salon zamienił się w plac zabaw. W każdym kącie czeka jakaś zabawka mająca na celu zająć Żabcię chociaż przez 30 sekund. Na stole nie ma miejsca na obiad – walają się kredki, farby, kartki i świeżo zrobione gluty, które oblepiają wszystko co napotkają na swojej drodze. Limit na bajki w chorobie nie istnieje, więc co chwila włączam telewizor. Ale Żabek nie jest telemaniakiem. Chociaż teraz byłoby mi to bardzo na rękę… Za to słyszę co chwila: „pobawimy się???”. Więc w tym samym czasie udaję transformersa, czy innego potwora z ben-tena i pilnuję, aby Żabcia gdzieś nie utknęła, podczas swoich odkrywczych eskapad. Cały czas słyszę „mamoooo to, mamooooo tamtooo”, albo „aaaaaaaa!!!!”. Momentami naprawdę mam dość i najchętniej zamknęłabym się w kiblu.

Poza tym czasami nie jestem pewna kiedy ostatnio umyłam włosy, a makijaż to na ten moment zupełnie niepotrzebny luksus. Mój kręgosłup już nawet nie reaguje na środki przeciwbólowe. Ale do permanentnego bólu można się przyzwyczaić… Gorzej z gardłem. Niemożność pocieszenia się jedzeniem i/lub piciem dodatkowo wpływa negatywnie na mój nastrój. Przypominam też, że mam jeszcze dwa psy wymagające opieki – kot na szczęście mi odpuścił i się chwilowo wyprowadził. Moją największą rozrywką jest wizyta w rossmanie, jak Szanowny wraca z pracy. No i prosecco, jak już dzieci pójdą spać (ale dopiero jak angina mi odpuści i antybiotyk się skończy).

Myślę, że gdyby teraz odwiedziła mnie osoba, zastanawiająca się nad posiadaniem dzieci, po wyjściu ostatecznie by z tego zrezygnowała… Bo o ile jestem w stanie wytłumaczyć, dlaczego sama zdecydowałam się na posiadanie dzieci i wiem, że stan chaosu minie i wszystko wróci do normy, to nie jestem w stanie powiedzieć komuś:

„Zrób sobie dziecko, będzie fajnie!”.

Macierzyństwo to kawał ciężkiej i bardzo odpowiedzialnej pracy. Dalekiej od instagramowego wdzięku. Plany mogą ulec zmianie z sekundy na sekundę. Tu nie ma pewniaków, są za to elementy zaskoczenia. Czas bezradności. Czas kiedy nie pamięta się, kiedy myło się włosy…

I mimo, że to co ja zyskałam, będąc mamą, bije na głowę wszelkie niedogodności z tym związane, to nie będę reklamą macierzyństwa. To nie jest coś, na co się piszemy, bo innym wychodzi, innym się udaje i inni sobie dają radę. Bo jak przychodzi co do czego, to zostajemy w tym chaosie zdane na same siebie…

Please check your feed, the data was entered incorrectly.
Print Friendly, PDF & Email

YOU MIGHT ALSO LIKE

Pożegnanie z blogiem.
December 31, 2018
Mój alfabet macierzyństwa.
December 28, 2018
Na 1 urodziny mojej córki Natalii.
December 08, 2018
Jak osiągnąć sukces w macierzyństwie.
November 29, 2018
Moje macierzyńskie „pierwsze razy” (do lat 5), które zapamiętam do końca życia.
November 20, 2018
Do czego tęsknię, ja-matka.
November 15, 2018
Porzuć czerń, Matko!
October 25, 2018
Moja dieta po porodzie. #MATKAWRACADOFORMY
October 16, 2018
#TOP7: Rzeczy, które uwielbiam!
September 25, 2018