Nie bój się siłowni! #MatkaWracaDoFormy
Moja historia z siłownią jest długa i pełna niepotrzebnie wydanej kasy. Pierwszy karnet kupiłam jak byłam szczupłą i atrakcyjną dwudziestką. Wtedy nie miałam problemu, żeby sobie połazić i pomachać hantelkami. Byłam tam w zasadzie dla towarzystwa, zamiast na piwo to na siłkę. Potem na piwo. Wszystkie następne moje przygody z siłownią miały na celu zgubienie niepotrzebnych kilogramów. Dlaczego się to nie udało?
Zawsze zaczynałam pełną parą, która schodziła ze mnie w ciągu miesiąca. I tak naprawdę nie wiedziałam ani co, ani jak mam ćwiczyć, żeby osiągnąć zamierzony efekt. Wydawało mi się, że sam fakt, że mam karnet i z niego korzystam powinien powodować spadek kilogramów na wadze.
I tak sobie rok chodziłam, rok miałam przerwy, żeby znowu rok pochodzić i karnet zawiesić. Jak chodziłam, to jak na ścięcie. Nie lubię ćwiczyć i można to było wyczuć ode mnie już na kilometr od siłowni.
Wstydziłam się.
Tego jak wyglądam ogólnie, czyli że jestem za gruba. A wokół mnie same szprychy, którym można policzyć żebra lub obrysować mięśnie.
Tego jak wyglądam po ćwiczeniach. Czyli jestem zalana potem, a do tego w kolorze zakwitającej piwonii. Czerwienienie zawsze było dla mnie problemem. Ze wstydu, z gorąca, z wysiłku – zawsze wychodzi ze mnie buraczek. A na siłowni dodatkowo, żeby włosy mi się nie elektryzowały od bieżni, noszę (jak to określił Szanowny Małżonek) OPŁYWOWĄ opaskę… Zresztą zobacz sama, szału nie ma, ale mam to szczerze w dupie :)
Co się zmieniło?
Na pewno nie przestałam się czerwienić, musiałam się z tym pogodzić. Trudno, taka moja wątpliwa uroda, ale ludzie mają większe problemy.
Przestałam się przejmować tym, że wokół mnie same szprychy i sześciopaki. Zaczęłam dostrzegać ludzi takich jak ja, którzy postanowili zadbać o swoją formę. Przecież, po pierwsze, lepiej późno niż wcale. A, po drugie, komu należy się większy podziw? Temu, dla którego to żaden wysiłek, czy temu, który przekracza granice własnych możliwości, własnego wstydu, wychodzi ze strefy komfortu, schodzi z kanapy i robi co w jego mocy, aby być zdrowszym (i ładniejszym)? Oczywiście doceniam wysiłek tych, którzy doszli do super-formy. Ale chyba bardziej podziwiam osoby z wielką nadwagą, które odważyły się wejść na bieżnię, które tak jak ja zaczynały od 10 minutowego spaceru, podczas którego serce prawie staje z wysiłku…
Czy polubiłam ćwiczenia?
Skłamałabym, mówiąc, że tak. W głębi duszy wciąż jestem kanapowcem :) Ale lubię ten stan PO ćwiczeniach. To przekonanie, że dałam radę, że znów pobiłam jakiś tam swój rekord, że widać efekty. Szanowny Małżonek może potwierdzić, że od kiedy odwiedzam siłownię regularnie i ćwiczę na niej naprawdę, polepszył się mój ogólny nastrój. A wiecie co jest najlepsze? Na siłowni nie słyszę: „Mamoooo” :)
Jak ćwiczyć na siłowni?
Nie polecam dobierania sobie ćwiczeń samodzielnie. Na pewno warto się skonsultować na przykład z trenerem personalnym czy fizjoterapeutą. Nie wszystkie ćwiczenia są dla każdego! Ja mam problemy z kręgosłupem i kolanami, więc pod te problemy został dobrany dla mnie trening. A raczej uzyskałam zgodę na wykonywanie poszczególnych ćwiczeń – tych, które mi się podobają i mnie nie zniechęcają :)
Poza tym poczytałam trochę w Internecie jak ćwiczyć, żeby to w ogóle przynosiło jakiekolwiek efekty. I okazało się, że to co ja przez ostatnie lata wyrabiałam na siłowni, nie miało prawa przynieść żadnego efektu, poza uszczupleniem… mojego portfela.
W tym miejscu chciałabym Wam polecić blog Ani Korzeniewskiej – wondergirl.pl. Ania schudła 80 kg. Tyle ile ja powinnam ważyć :) Więc naprawdę zna się na rzeczy, bo osiągnęła to ciężką pracą, a nie dietą cud. Do ćwiczeń zainspirował mnie jej artykuł „Siłownia nie sprawi, że schudniesz”. Z niego dowiedziałam się, że do tej pory to ja na siłowni sobie robiłam relaks, a nie trening! Wzięłam sobie do serca dwie informacje:
Dieta to 85% sukcesu.Ania Korzeniewska
Ale o diecie opowiem Wam innym razem.
Podstawą mojego treningu jest bieżnia – spędzam na niej od 45 minut do 1 godziny (podobno takie ćwiczenia mają sens dopiero jak trwają ponad pół godziny…). Generalnie marszuję z tętnem utrzymanym między 2 a 3 strefą, czyli tak jak zacytowane wyżej: między 65 a 85% tętna maksymalnego. Kalkulator do obliczenia Waszego tętna maksymalnego możecie znaleźć na przykład >>TU<<. Ja mam zegarek, który mnie informuje o moim tętnie, ale są bieżnie, które również to monitorują jak się położy łapki w odpowiednim miejscu :)Co 5 minut marszu biegnę przez 1 – 1,5 minuty. Więcej w tej chwili po prostu nie daję rady. Ale to i tak nieźle, biorąc pod uwagę, że zaczynałam od 10 minut SPACERU na bieżni, który przyprawiał mnie o stan przedzawałowy :)
Poza bieżnią robię trochę ćwiczeń na maszynach, poleconych przez mojego fizjoterapeutę, na wzmocnienie mięśni kręgosłupa, zwłaszcza odcinka szyjnego. Plus „plank” czyli tzw „deska” i tradycyjne brzuszki. Po siłowni idę na 10-15 minutowy seans w saunie na podczerwień, wypocić siódme poty i się zrelaksować :) Taki jednorazowy pobyt na siłowni trwa ok 1,5 godziny i daje endorfin na parę dni!
Ucieczka z domu.
Jest to dla mnie kolejna motywacja :) Która matka nie myśli od czasu do czasu o tym, żeby wyjść z domu i nie wracać. Ale wie, że by się zatęskniła na śmierć, więc wracać chce, ale wyjść również. Nie słyszeć wiecznego „mamo”, nie kontrolować pampersów, nie biegać za dzieckiem po domu, nie stać przy garach, nie jeździć mopem po podłodze, nie pracować… Łażę na tej bieżni i czuję jak „oczyszcza mi się mózg”. „Wymarszowuję” zarówno stres, problemy jak i zmartwienia. Słuchawki na uszach odcinają mnie od rzeczywistości. Liczy się tylko to co w nich słyszę i pot spływający mi po plecach.
Jak uprzyjemnić sobie wizytę na siłowni?
Przyznam Wam szczerze, że gdyby nie… audiobooki – to umarłabym na tej bieżni z nudów. Co prawda na przeciwko bieżni są telewizory, ale bez dźwięku i to z ciągle lecącą TVP1, więc wiecie… A od kiedy zostałam mamą nie mam już tyle czasu na czytanie książek ile bym chciała. To znaczy, czas wieczorem pewnie by się znalazł, ale wtedy momentalnie przy nich zasypiam. Nadrabiam audiobookami, w ciągu miesiąca potrafię zaliczyć nawet 3. Jestem więc oczytana, a raczej osłuchana i nawet nie wiem kiedy mija mi godzina marszu. Polecam!
Jak nie siłownia to co?
To oczywiste, że nie każdy ma możliwość iść na siłownię. Nie zawsze jest z kim zostawić dzieci, nie każdego stać na karnet, nie wszędzie siłownie są dostępne. Ale przecież wiecie, że dla chcącego – NAPRAWDĘ chcącego nic trudnego. Przecież bieżnię z powodzeniem można zamienić na spacer po okolicy! Różne ćwiczenia można wykonywać w domu, jak już dzieci śpią. Ja musiałam wykupić karnet na siłownię, bo mnie po prostu motywuje fakt, że co miesiąc z konta schodzi kasa. Za darmo nie biegam, muszę za to płacić :) Ale zazdroszczę tym, którzy potrafią sami sobie zarządzić trening – szacun! :)
Aktywność potrafi uzależnić, tylko trzeba jej dać szansę i trochę się przymusić na początku. Efekty dają powody do dumy, ale wiadomo – są również przestoje, które potrafią dołować. Trzeba być jednak świadomym, że to chwilowe i naturalne i walczyć dalej. Dla siebie, dla zdrowia i dla rodziny.
Please check your feed, the data was entered incorrectly.- 3 July 2018
- No Comments
- matka, zdrowie