Pierwsze tygodnie macierzyństwa.
To wyjątkowy czas. Pod każdym względem. Patrząc na moje całe życie, chyba nie znajdę innego momentu w życiu, który charakteryzuje się taką ilością różnych emocji… Podczas, gdy po pierwszym porodzie, moje uczucia zdominowała depresja poporodowa, tym razem wszystko potoczyło się inaczej. Co nie znaczy, że jest lukrowo i kolorowo…
Najpierw euforia.
Dużo łatwiejszy poród, dobra opieka poporodowa – to wszystko dodało mi skrzydeł. Do tego stopnia, że początek tego macierzyństwa to była czysta euforia! Byłam zachwycona Żabcią, która była absolutnie bezproblemowa. Byłam zachwycona tym, jak sobie radzę – wszystko szło jak po maśle. Żabek świetnie sobie poradził z pojawieniem się rodzeństwa, a mi nawet szwy nie doskwierały na tyle, żebym mogła na to ponarzekać! Jeśli ktoś nie wiedział, że urodziłam, to w życiu nie powiedziałby, że właśnie przechodzę połóg.
Potem zmęczenie.
I kiedy już się czułam jak superbohaterka ogarniającą nowe macierzyńskie wyzwania, dopadło mnie to, co często dopada w tym beznadziejnym okresie „nito-jesień-nito-zima”. Infekcja czyli. I jak już pochorowała się cała rodzina, poza malutką Żabcią, poczułam, że tracę grunt pod nogami. Czułam się bezsilna, nieogarnięta i mega zmęczona. Kaszel męczył całą naszą trójkę i jedyny plus tego był taki, że dzięki temu Żabcia uodporniła się na hałasy. Tyle dobrego… Ja się trzęsłam nad nią, żeby tylko czegoś od nas nie złapała. Każde kichnięcie stawiało mnie na baczność. Z drugiej strony musiałam zaopiekować się Żabkiem, pilnować temperatury, podawania antybiotyków i wizyt kontrolnych u pediatry. Marzyłam, aby wrócił do przedszkola, bo tylko wtedy miałam wrażenie, że mam wszystko pod kontrolą. Dwoje dzieci w domu całą dobę mnie po prostu męczyło. Jeszcze nie byłam na to gotowa (i jeszcze nie wiem, czy kiedykolwiek będę :) ). Żabek miał w sobie (pomimo choroby) energię jak mała bomba atomowa. A mała Żabcia potrzebowała spokoju, karmienia i opieki. Pogodzenie tych dwóch potrzeb wymagało ode mnie sporej pracy, a biorąc pod uwagę, że sama gorączkowałam, to miało to prawo mnie wykończyć. Jak zwykle myślałam, że to się nigdy nie skończy. Na szczęście – jak zwykle – się myliłam.
I na koniec rzeczywistość.
Rzeczywistość, w której jedno dziecko wraca do przedszkola, a drugie zaczyna być coraz bardziej aktywne. Rzeczywistość, w której trzeba zacząć ogarniać pranie, sprzątanie i gotowanie. Rzeczywistość, która przypomniała mi co to gazy, refluks, nieprzespana noc, nieprzerwany płacz i bezradność. Wciąż towarzyszą mi emocje rodem z ciąży – wzruszają mnie małe stópki Żabci i „wielkie” stopy Żabka, rozśmieszają mnie dialogi z przemądrzałym czterolatkiem i kupy „po pachy”, a całe towarzystwo (łącznie z Szanownym Małżonkiem) złości mnie, jeśli nie mogę w spokoju wypić porannej kawy. Już nie raz płakałam z bezsilności, przy łóżeczku, z płaczącą Żabcią w ramionach, nie wiedząc o co chodzi. Nie raz wstawałam w nocy, upewnić się, że mała oddycha, a duży jest przykryty. Nie raz myślałam na zmianę, że jestem beznadziejna i że jestem super. Oswoiłam się z otaczającym mnie chaosem i pogodziłam z tym, że nie zawsze musi być idealnie. Pękam z dumy jak uda mi się ogarnąć pranie przed południem. Wieczorem, gdy siadam do pracy, jestem już bardzo zmęczona. Stresuję się każdą nocą. I co rano czuję się inaczej – często niedospana, czasami poirytowana, rzadko zadowolona.
Ale jestem szczęśliwa.
Trzeba pamiętać o tym, że początek macierzyństwa to wciąż POŁÓG. Który może różnie się potoczyć, możemy się różnie czuć, a gnojki-hormony wciąż mogą dawać nam ostro w kość. Dlatego, co by nie było, powinnyśmy się oszczędzać i odpoczywać, aby zbierać siły na wszystko co nas jeszcze czeka, prawda? :)
Fot. Aga Grabowska Photography
Please check your feed, the data was entered incorrectly.
- 10 January 2018
- No Comments
- bliskość, matka, przemyślenia