Poród, czyli narodzin cud. VOL.2
Emocje i pamięć jeszcze świeże i wiele z Was pyta mnie o wrażenia po drugim porodzie. Jak urodził się Żabek to krótko podsumowałam ten fakt >>TUTAJ<<. Niewiele moich życzeń porodowych się wtedy spełniło… Tym razem rzecz potoczyła się zupełnie inaczej!
Zanim zacznę, proszę wszystkie Ciężarówki, które pierwszy poród mają przed sobą, aby wróciły do tych tekstów, jak już będą miały własne doświadczenia ;) Moje wspomnienia być może nie są najlepszą reklamą naturalnych porodów, a jak wiadomo – KAŻDY poród jest inny, o czym i ja się już przekonałam, więc po co się niepotrzebnie stresować… :) Jeśli więc czytacie to dalej – to na własną odpowiedzialność! :)
Żabcia, wywołujemy Cię!
Zgodnie z zaleceniami lekarza, stawiłam się 2 dni po terminie na Patologii Ciąży. Już następnego dnia rano zabrano mnie na porodówkę i podłączono pod oksytocynę, aby zachęcić Żabkę do wyjścia. Byłam tak zaskoczona szybkim przebiegiem spraw, że nawet nie zdążyłam się przestraszyć! Opiekowała się mną bardzo młoda (aż miałam ochotę zapytać o dowód!), bardzo sympatyczna Położna. Z okna miałam widok na Kościół, na którego wieży, przez jakiś czas, robotnicy zapewniali mi rozrywkę poprzez wciąganie jakiś materiałów budowlanych… Po jakimś czasie rozwarcie i szyjka zaczęły reagować, więc stało się jasne, że urodzę. Ja tylko zerkałam na zegarek i umówiłam się z Położną, że musimy się wyrobić do 19:00, zanim ona skończy pracę.
Nie jest aż tak źle…
O 8:30 podłączono mi kroplówkę i o 11:30 jeszcze żartowałam sobie z Szanownym Małżonkiem na Facebooku:
Naprawdę trafiła mi się wyjątkowo młoda ekipa położniczo-lekarska. Z jednej strony bardzo doceniam młody personel medyczny, bo wydaje mi się, że „bardziej im się chce”, ale z drugiej naprawdę miałam ochotę sprawdzać dowody osobiste! :) Dobrze, że w między czasie pojawił się „dorosły” ordynator, więc upewniłam się, że nie jestem obiektem praktyki studenckiej :) I naprawdę drzemałam. Wydawało mi się nieprawdopodobne, że można drzemać podczas porodu… No, ale to był dopiero początek.
Godzinę później, a dokładnie o 12:19, już nie było mi tak do śmiechu i zaprosiłam Szanownego do dołączenia się do mnie na Sali Porodowej nr 2. Położna co prawda uważała, że to jeszcze za wcześnie, ale ponieważ ruch w interesie zrobił się spory, a jej coraz częściej nie było, to stwierdziłam, że będę się czuła bezpieczniej, jeśli jednak Szanowny posiedzi sobie obok. Byłam przekonana, że przede mną jeszcze długa droga, ale w końcu on również był odpowiedzialny za to, że znalazłam się na porodówce, więc niech też uczestniczy, prawda? W sumie dobrze wyszło, bo przewidywałam źle i jakby trochę później wyjechał, nie daj Boże utknął w korkach, to w ogóle by nie zdążył! A tak ok. godziny 13 już podawał mi wodę do picia.
Uśmierzanie bólu.
Już na dzień dobry, bazując na poprzednich doświadczeniach, oznajmiłam Położnej, że ja chyba w ogóle nie mam progu bólu, że mogę płakać, a potem krzyczeć – i to głośno i długo. Że jestem panikara i ma się nie przejmować i motywować mnie do aktywnego porodu. Wiedziałam, że jest możliwość skorzystania ze znieczulenia zewnątrzoponowego, które postanowiłam sobie zachować „na później”, a początki uśmierzania bólu zaczęłam od gazu „rozweselającego”. I faktycznie nawet się zaśmiałam, jak poczułam efekt mrowienia w rękach i nogach i zorientowałam się, że ma on swoje działanie po skurczu. Potem żaliłam się Szanownemu – „po co po skurczu?! wtedy nic mnie nie boli!!!”. Nie zauważyłam nawet jak gaz mi się skończył, a ja twardo go dalej wdychałam. I muszę przyznać mu jedno – bólu to on nie zlikwidował, ale dzięki niemu przez długi czas prawidłowo oddychałam i całą uwagę skupiałam na tym oddechu, co pewnie było jakimś tam ułatwieniem. Poza tym podobno działa on dobrze na szyjkę, która pod jego działaniem się skraca czy zmiękcza…
W między czasie raz skorzystałam z prysznica. Podczas pierwszego porodu prysznic mnie tylko drażnił, w tym czasie faktycznie przyniósł mi ulgę, plus – mogłam się ruszyć z łóżka na chwilę. Niestety z planowanego aktywnego porodu nici – przez chyba kwadrans poskakałam na piłce. Ponieważ byłam przez cały poród podłączona do oksytocyny, musiałam być również podłączona pod KTG, a na piłce ono traciło zapis, więc musiałam cały czas leżeć na łóżku porodowym, jedynie zmieniając sobie boki na których leżałam. A to akurat lipa.
Na dłuższy czas rozwarcie utknęło mi na 2,5 palca i wtedy to ja jeszcze byłam kozak. Ale jak już ruszyło i nagle zrobiło się 3, a potem bardzo szybko 4 – a przy tym fala całkiem nowego bólu, to przestałam kozaczyć, rzuciłam gaz w kąt i zaczęłam błagalne jęki o zewnątrzoponowe. No i przyszedł lekarz i usłyszałam to, czego się obawiałam, że usłyszę, jeśli za długo będę kozaczyć: „Niestety mamy jednego anestezjologa, a on właśnie zajmuje się panią w sali obok, dlatego bardzo mi przykro, ale w tej chwili możemy podać coś przeciwbólowego w kroplówce…”. Gdzieś między jednym przeciągłym jękiem, a drugim powiedziałam „DAJCIE COKOLWIEK!!!”. No i tak jakoś się złożyło, że zanim mi tą kroplówkę podłączyli, ten lek przeciwbólowy znaleźli, to ja bach – druga faza porodu.
Witaj na świecie!
Nie będę ukrywać, że znowu byłam przekonana, że umrę z bólu, podczas tych ostatnich centymetrów rozwarcia i podczas skurczy partych. Z tą różnicą, że podczas pierwszego porodu 2 faza trwała 1,5 h. Tym razem wyrobiłam się w 10 minut :) A dziecko tak samo duże! Oczywiście w tamtym momencie to było najdłuższe 10 minut mojego życia, w dodatku byłam przekona, że coś robię nie tak, że to parcie to jakoś nie halo mi idzie, że absolutnie nie dam rady. Później Położna mnie pochwaliła za dobrą współpracę i jeszcze dodała, że z tym progiem bólu to wcale u mnie nie tak najgorzej.
Godzina 15:40. Wyrobiłam się na zmianie pani Położnej. I znowu pierwsze co powiedziałam, to to, że „już po wszystkim”. A jak na Żabcię spojrzałam, to dodałam: „Cały Wojtek!”. Tym razem były łzy szczęścia i miłość od pierwszego wejrzenia. To, co straciłam przy pierwszym porodzie, to czego nigdy nie doświadczyłam, tym razem trafiło we mnie ze wzmożoną siłą. Natychmiast zapomniałam o całym wysiłku. Nie docierała do mnie informacja, że straciłam dużo krwi, a nawet nie przejęłam się słowami nowego („dorosłego”) lekarza, który nagle pojawił się przy moim kroczu mówiąc: „Musimy tutaj ratować. Pani jakaś blada. Konieczne będzie łyżeczkowanie”.
ONA była już w moich ramionach. Zdrowa, silna, piękna. I tylko to się liczyło.
Następne 2 godziny na tej sali były magiczne. Tylko my i ona. A w moich myślach, jeszcze ta druga mała Żabka, która niczego nie świadoma spędzała czas z Babcią. Poczułam się szczęśliwa, spełniona. Poczułam coś zupełnie nowego, coś co poprzednie doświadczenia, depresja poporodowa, brutalnie mi zabrały przy pierwszym porodzie. I nie wiem, czy to kwestia innej opieki, krótszego i łagodniejszego porodu, mojej dojrzałości – to już nie ważne.
Sam poród nie jest fajny, no nie ma co się oszukiwać – to często mieszanka bólu i strachu, która w dodatku potrafi trwać nie wiadomo jak długo. Ale to co się dzieje, jak tylko dziecko ląduje na Twojej piersi, blisko Twojego serca, może i powinno być MAGICZNE. Tym razem udało mi się tego doświadczyć i z całego serca życzę każdej mamie, która ma za sobą traumatyczne wspomnienia porodowe, aby mogła przeżyć to tak jak ja tym razem.
Podziękowania.
Nie wiem, czy ktokolwiek z personelu dbającego o mnie w tym czasie tutaj trafi, ale i tak chciałabym wyrazić moją wdzięczność za opiekę WSZYSTKIM na których trafiłam w Szpitalu na Zaspie. Bo nie było ani jednej osoby, która nie przyszłaby z pomocą jak o to prosiłam, ani jednej osoby, która byłaby niemiła. Największe podziękowania należą się Pani Położnej Agacie, która szczególnie dbała i wspierała mnie podczas porodu – Pani pomoc była naprawdę wielka!
Please check your feed, the data was entered incorrectly.
- 20 December 2017
- 2 komentarze
- dziecko, poród